Dawno, dawno temu, jeszcze kiedy Prashant Iyengar zaczął wykonywać asany lepiej niż jego ojciec, czyli przed jego wypadkiem (o czym można się było przekonać oglądając w każdy piątek w Instytucie, kiedy oni we dwóch obok siebie, wykonywali cykl ćwiczeń równoważnych, a widzowie oglądali to z galerii lub spod okien) - zaczęła się era mat jogowych.
Młodzi jogini mogą nawet tego nie całkiem rozumieć, że te pierwsze maty do ćwiczeń, zupełnie podobne do tych naszych standardowych, używanych dzisiaj - były bardzo nietrwałe (i drogie). Pierwsze maty jogowe miały kolor jasno szaro-zielony i były cienkie. Pojawiły się gdzieś 'we świecie' (zapewne najpierw w USA), potem w zachodniej Europie, i oczywiście trafiły do Instytutu w Punie. Po 2-3 latach intensywnej eksploatacji przedstawiały straszny widok. Brudne, w miejscach stawiania stóp guma zupełnie wykruszona...
Mogłem to oglądać na własne oczy. Zapewne ten pierwszy zakup matowy, to była dość kosztowna inwestycja Instytutu Iyengara. I Pandu, prowadzący od 'zawsze' sprawy techniczno-organizacyjne Instytutu, długo nie decydował się na radykalniejsze rozwiązanie problemu zniszczonych mat.
W tym właśnie czasie Heniek Liśkiewicz sprowadzał do Polski nowe maty. Podobne do starych - trochę jaśniejsze i bardzo trwałe. Miały trochę większy poślizg, ale były naprawdę niezniszczalne. Jakimś cudem dostałem właśnie kolejny termin General Class w Instytucie i postanowiłem zrobić dobry uczynek. Kupiłem od Heńka dwie role. Jedną przeznaczyłem na potrzeby własne (mojej szkoły), a drugą postanowiłem zawieźć do Puny. Trzeba powiedzieć, że był to szalony pomysł, szczególnie w tamtych czasach. Przeciągnąć tę rolę przez tyle kontroli graniczno-samolotowych, tachając to na własnym garbie w dojazdach do lotnisk i w przesiadkach w samych Indiach. A potem w samej Punie, z mieszkania do Instytutu - nie była to łatwa sprawa. Sprzedałem tę rolę Pandu (nawet ja pociąłem), prawie po kosztach. Był bardzo zadowolony i widziałem te 'swoje' maty jeszcze długie lata potem w Instytucie. Z tego właśnie powodu mam niezupełnie formalne 'wejście' do Instytutu kiedy chcę - nie nadużywam tego zresztą.
Nie nadużywam, ale wykorzystuję w różnych drobniejszych sytuacjach. Nie posiadając żadnych wysokich certyfikatów (mam swoje zdanie na ten temat, zupełnie podobne, ale niezależne, od zdania Prashanta), zawsze podczas wizyt w Instytucie 'wciskam się' na Pranayama Class. W zasadzie jest to praktyka przeznaczona dla bardziej zasłużonych nauczycieli szkoły Iyengara (choćby z racji ograniczonego miejsca), a ośrodkiem dokonywania stosownej oceny klasyfikacyjnej, jest głowa Mr Panduranga Rao. Zajęcia odbywają się raz w tygodniu (chyba we wtorki) i prowadzi je zawsze Geeta.
Podczas jednej z takich praktyk miało miejsce ciekawe wydarzenie, które znacząco wpłynęło na bazę orientacji mojego rozwoju. Duże znaczenie w ogólnej (bazowej) orientacji życiowej przyznaję wydarzeniom - potokom kauzalnym. Napisano w Biblii: 'Po owocach ich poznacie...', z tym że do pojęcia 'ich', zaliczam także swoją osobę...
Otóż, po zaliczaniu pewnych stałych punktów programu Pranayama Class (długi relaks na specjalnej, długiej poduszce, chanting do Patandżalego), siedliśmy w siadzie skrzyżnym i Geeta podała temat zajęć - nosal breatching. Po dość krótkiej instrukcji użycia palców dłoni, zarządziła kilka osobistych cykli Nadi Sodhana. Po czym zwróciła się do uczestników z pytaniem: Co się dzieje podczas takiego oddychania z palcami na nosie, co powoduje, że warto trudzić się zatrudnianiem dłoni w procesie oddychania ?
Na sali było co najmniej kilku bardzo wysokich VIP-ów z kręgów topowych nauczycieli światowej szkoły Iyengara. Nie było wówczas w Indiach Gabrielli Giubilaro, a VIP-ów obecnych na tej lekcji pranajamy oszczędzę nie wymieniając ich nazwisk.
Padały najróżniejsze odpowiedzi, najpierw z kręgów nie VIP-owych. Geeta wyraźnie była nastawiona na szybkie zaliczenie tego wstępnego punktu założonego programu zajęć. Ponieważ żadne z odpowiedzi nie zadowalały jej, zaczęli włączać się VIP-owie. Niestety, bez rezultatu usatysfakcjonowania Gity. Powtarzała ona ciągle postawione na początku zajęć pytanie, z coraz większą irytacją w głosie. Jeśli ktoś był choć raz w Instytucie to wie, że Geeta reaguje w 'specyficzny sposób' w podobnych sytuacjach. Przekonałem się o tym osobiście podczas ostatniego mojego pobytu w Punie, kiedy to o mały włos nie wyleciałbym z zajęć General Class (być może przy jakiejś innej okazji opiszę okoliczności tej mojej przygody).
Wówczas, podczas opisywanej lekcji pranajamy, sytuacja stawała się z kwadransa na kwadrans coraz bardziej dramatyczna. Siedzieliśmy w siadzie skrzyżnym ponad godzinę, czas leciał, a Geeta zaczęła się wściekać. VIP-owie przestali się zupełnie odzywać pewnie ze strachu przed kompromitacją , która się zresztą już dokonała. W powietrzu można było siekierę powiesić.
Akurat zacząłem przed 2-3 laty regularnie 'siadywać' do pranajamy w swojej osobistej praktyce, po nastoletnim okresie przymierzania się do tego. Dzięki regularnym kontaktom z Gabriellą Giubilaro, miałem na widelcu bazowe techniki oddechowe - te najbardziej podstawowe: Ujjayj, Viloma I i Nadi Sodhana. Nastoletni wstęp nie był zupełnie zerowy, tak że 2-3 letnia regularna praktyka pozwoliła mi zajrzeć głębiej do zjawisk zachodzących podczas użycia palców na nosie w Nadi Sodhana.
Zebrałem się więc na śmiałość i powiedziałem na głos:
"Pod palcami na nosie pojawia się dźwięk, szum i on może stać się dla nas przewodnikiem..."
Geeta się rozpromieniła i krzyknęła: 'No właśnie !' Kazała nam wykonać kilka oddechów Nadi Sodhana z tym dźwiękiem i zakończyła zajęcia relaksem, bo właśnie upłynął czas.
Po zajęciach odbierałem od wielu uczestników gratulacje, bo naprawdę przyczyniłem się do tego, że lekcja mogła się w miarę normalnie zakończyć. VIP-owie mi nie gratulowali, a ja trwale zmieniłem swoje zdanie na temat 'zewnętrznych' nauczycieli...